sobota, 10 sierpnia 2013

Siła kobiet

"Jest taka siła drzemiąca w kobietach, która raz obudzona, nie pozostaje spokojna aż do osiągnięcia celu." Tak zaczęłam tekst poświęcony Mirelli Czajkowskiej- Turek, prezes Stowarzyszenia Gliwiczanie dla Gliwic.* W to samo zdanie wpisuje się Martha Gellhorn. A może to zdanie wpisuje się w nią, jeśli wiecie co mam na myśli. Wydawać się może, że napisana przeze mnie sentencja jest zbyt mała i ciasna jak na taką kobietę. 

Od jakiegoś czasu przeżywam posuchę. Siadam przed netbookiem i zaczynam pisać, ale piszę jedynie w głowie. Mnóstwo niewypowiedzianych słów, kilka puent, czasem jakiś tytuł, który mógłby gdzieś podpasować albo i niekoniecznie. Czasem trzymam w myślach cytat, zdanie wyrwane z rozmowy i delektuję się nim jak szampanem, a raczej winem musującym,aksamitnie rozlewającym się  w ustach. A gdy skończy się degustacja, nie jestem w stanie napisać żadnej recenzji. Tylko konsumpcja. Wtedy czuję się jeszcze gorzej. Widzę się jak pustynię i wymierające (!) na niej kaktusy. Wymierające! Dlatego też postanowiłam nadrobić kanon światowej literatury. Wszystko, by ratować składnię, styl i fleksję. By znaleźć miejsce dla przymiotników. Ustawić czasownik tam, gdzie powinien być. I na nic to wszystko.
Potem stwierdziłam, że mogę polubić na FB "mądre" i przydatne profile, to poduczę się czegoś. W imię zasady "przyjemne z pożytecznym". Nic po tym. Dzień zaczyna i kończy się na zdjęciach z wakacji znajomych, statusach o upale i burzy, od czasu do czasu przerywany zdjęciami pociech i kotów. A gdy przez kolejną godzinę nic się nie zmieni, zabieram się za polską kulturę piktograficzną na Kwejku. I tak minął dzień czwarty, dziesiąty, trzydziesty.
Dlatego rozpaczliwie, jak pływak łapiący na powierzchni powietrze, szukałam każdej możliwości, by gdzieś wyjechać, poznać ludzi, zainspirować się i uwierzyć we własne siły. I o ironio, udało się za pierwszym, drugim, trzecim razem. O ironio, kończyło się, gdy przestępowałam próg domu. Jakby w granicach opolskiego opuszczały mnie wszystkie siły. I pewnie byłoby łatwiej w tym wszystkim, gdyby z tyłu głowy nie syczał mi głos: "Załóż dziennik, zapisuj swoje obserwacje i myśli." albo "Tyle do zrobienia, masz plany, trzeba tylko je uporządkować i przepisać.". Wiecie, taki alarm w trybie drzemki- cisza i wkurwiająca melodyjka za chwilę, cisza i melodyjka. Jest, nie ma. Jest, nie ma.
Śnią mi się koszmary. I nie są to potwory, wypadki czy śmierć bliskich. Śnię o osobach, które mi gratulują, ściskają dłonie i wręczają kwiaty, publicznie skomplementują. Za chwilę z zatroskaną miną pytają: "Pani Magdo, na kiedy Pani to zrobi? Mówiła Pani, że będzie to na...", "Obiecała Pani, że...a do tej pory nic..". I tak na zmianę, te same postacie, inne kwestie. Oszaleć można. 

Dlatego tak bardzo...lżej mi, gdy obejrzałam dziś film "Hemingway i Gellhorn". Martha spoliczkowała mnie. Nie! Gorzej- uderzyła prosto w ambicję. Prawy sierpowy. Miałam opuszczoną gardę. Film dobry, a jej postać niezwykle silna. Kobieta ożeniona z wojną. I Hemingwayem. Wystarczyło, by powiedzieć mi: "Mażesz się jak baba". Bo baby się mażą, a kobiety żyją walcząc.
Chcę, byście odebrali ten tekst jako moją chęć życia. Pełnowartościowego jak bułka grahamka. Z masłem i szynką. I sałatą. ;) Stąd też prośba, by przymknąć oko na wszelkie niedociągnięcia, gdyż nie zrobię na nim korekty. Jeśli zacznę, to zapiszę szkic i nigdy on się nie ukaże. Jeśli jednak po postawieniu kropki kliknę "Opublikuj". Nie będzie już odwrotu. Poszło w świat.
A skoro to już popełnię, to trzeba będzie kontynuować. Lepiej lub gorzej, ale regularnie, bo ludzki mózg potrzebuje 21 dni, by coś uznać za nawyk. Może zatem uznam pisanie dziennie kilkutysięczny znaków za nawyk? To co, próbujemy? 

* napiszę jeszcze o Mirelli i okolicznościach w jakich ją poznałam. (!) :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szukaj na tym blogu